poniedziałek, 31 października 2016

Szpakowate nóżki

Hej, kochani! Dziś trochę niespodziewanie, prawda? Stwierdziłam, że skoro mamy już Halloween, to może wstawię coś, co ewentualnie może zostać uznane za związane z tematem xD Kiedyś wspominałam, że na tym blogu będzie pojawiać się wszystko i to właśnie jeden z takich tekstów. Od razu mówię - nie ma w nim wątku homo.
Przy okazji chciałabym podziękować wszystkim za komentarze ;>
Życzę wszystkim szalonej zabawy dzisiejszego dnia i pozdrawiam!
__________________________________________________________________

James każdego dnia, o siódmej trzydzieści, stawiał się na dworcu i czekał na autobus numer dwa, stanowisko trzecie Auburn – Springfield. Siadał na ławeczce, dłoń zaciskając na czarnej, skórzanej teczce i przyglądał się otoczeniu. Lubił obserwować ludzi, którzy zawsze gdzieś się spieszyli, czasem wyglądając na zdenerwowanych, a niekiedy znudzonych. Niektórych nawet kojarzył, bo widywał ich każdego dnia. Zdarzało się, że kiwał im głową, ale zwykle zadowalał się jedynie obserwacją. Nie potrzebował kontaktu z nimi, by w myślach tworzyć ich historię. 
Dworzec autobusowy był stary i rozpadający się. Miał dwanaście stanowisk, które potrzebowały remontu, ale nikt o to nie dbał. Uwagę ludzi nie przykuwały jednak obskurne ławki, przeciekający dach, czy farba odpadająca z bramek, ale szpaki. Zlatywały się chmarami, zajmując dużą część dworca i nie przejmując się ludźmi. Nie uciekały jak inne ptaki, nie odlatywały, gdy ktoś przechodził obok nich, a jedynie stroszyły pióra i wyciągały szyję. James czuł lodowate ukłucie strachu za każdym razem, gdy je widział. 
Był zdumiony, gdy pierwszy raz przyszedł na dworzec i pierwsze co zauważył, to ptaka siedzącego pod ławką, na której zamierzał usiąść. Nic sobie nie zrobił z jego obecności, domyślając się, że gdy już zajmie miejsce, ptak odleci. Nic takiego się jednak nie stało, a on czuł się zdenerwowany, mając obok swojej nogi szpaka, który w ogóle się go nie bał. Od razu zauważył, że nie były to normalne ptaki i od tamtej pory obiecał sobie, że będzie ich unikał. Nie wiedział jeszcze, że następnego dnia pojawi się ich jeszcze więcej, aż w końcu nie będzie mógł ominąć ich wzrokiem, bo będą w każdej części dworca. 
James wyczuł, że ze szpakami jest coś nie tak i miał wrażenie, że nie tylko on jest tego zdania. Ptaki były wielkie, dwa razy większe od szpaków, które mężczyzna widywał przez całe swoje życie. Miały duże oczy, ostro zakończone dzioby i ciało pokryte czarnymi piórami z dużą ilością białych kropek. Wyglądały, jakby zostały poddane jakiemuś eksperymentowi i mężczyzna zastanawiał się, czy tylko on stara się nie patrzeć im w oczy; czy inni ludzie też dostrzegają ich nienormalne cechy. 
Przerażenie, które odczuwał James na widok szpaków, sprawiało, że tracił ochotę na jazdę „swoim” autobusem. Przeklinał fakt, iż w Auburn nie było drugiego dworca, z którego mógłby jeździć. Nie mógł jednak zrezygnować z tego środka transportu, bo nie miał samochodu, a musiał dostać się czymś do pracy. Jako dwudziestotrzylatek wciąż nie dorobił się własnego wozu, zamiast tego inwestując w mieszkanie. Zwykle nie żałował swojej decyzji, ale czasem wystarczyło kilka spojrzeń na te przerażające stworzenia, by zacząć twierdzić, że samochód był jednak ważniejszy. 
„Ich oczy nienaturalnie błyszczą” - stwierdził któregoś dnia. Czuł, jakby patrzyły na niego z wściekłością i żądzą zemsty. W takich chwilach James odwracał wzrok i starał się ignorować ciarki, które czuł na całym ciele. Próbował udawać, że stworzenia o czarnym upierzeniu nie wywołują w nim strachu. Czasem mu się udawało. 
James westchnął, ignorując ptaka, który znajdował się niebezpiecznie blisko jego nogi i wstał z ławki, wyginając plecy w łuk i rozciągając mięśnie. Jego autobus właśnie przyjechał, a on zasiedział się, zapatrzony w matkę z dzieckiem, które wrzeszczało i kopało, dopominając się kolejnego loda. Nie potrafił powstrzymać skrzywienia, patrząc na czerwoną twarz dziecka. Nie wyobrażał sobie, by w przyszłości mógł być ojcem. Naprawdę nie lubił tych małych, rozwrzeszczanych stworzeń. Szybciej by się zabił, niż zrobił dziecko jakiejś pannie. Ojcostwo było ostatnim, czego potrzebował w swoim życiu. 
Gdy wsiadł do autobusu – numer dwa, stanowisko trzecie z Auburn do Springfield – jego wzrok przykuł ruch za oknem. Stado szpaków wzbiło się w powietrze, trzepocząc skrzydłami i James odniósł nieprzyjemne wrażenie, że nawet wewnątrz autobusu słyszy ten nieprzyjemny, łopoczący dźwięk. W takich chwilach myślał o horrorze, który oglądał, gdy był nastolatkiem i przypominał sobie mężczyznę, zamieniającego się w ptaka. To był tylko głupi film, do tego niezbyt przerażający jak na horror, ale James nie potrafił o nim zapomnieć. Powtarzał sobie, że to tylko ptaki, a on nie dostrzega ludzi w ich złośliwych, dużych oczach. 
James został maklerem pół roku wcześniej. W wieku zaledwie dwudziestu trzech lat, z pewnym siebie uśmiechem i wyraźnym talentem, szybko odnalazł się w tej pracy. Poza tym jego zarobki były powyżej przeciętnej, więc nie miał na co narzekać. Lubił swoją pracę i lubił swojego wuja, który mu ją załatwił. 

***

Tego dnia musiał zostać po godzinach, żeby dokończyć pewną transakcję, a tym samym spóźnił się na swój autobus. Zostało jakieś pięć minut do odjazdu, a on nie zamierzał biec, gdy od początku był skazany na porażkę. Następny miał dopiero za godzinę, więc napisał do swojej dziewczyny Jess, że się spóźni, kupił kawę w automacie i wyciągnął się na obrotowym krześle. Nie miał własnego biura, a jedno z wielu biurek ustawionych obok siebie i oddzielonych ściankami działowymi, ale nie narzekał. 
- James? Co ty tu jeszcze robisz? – Wysoki blondyn zatrzymał się przy jego biurku, zaskoczony jego widokiem. Na imię miał Brian i słynął z tego, że był pracoholikiem. Pracował w tym miejscu już od kilku lat i jako jeden z nielicznych posiadał swoje własne biuro. Zawsze zostawał po godzinach i często zamykał cały interes, co sprawiało, że James zastanawiał się, czy ten facet ma jakiekolwiek życie prywatne. Nie było to jednak jego sprawą, więc nigdy nie pytał. 
- Uciekł mi autobus. – Wzruszył ramionami, odstawiając jednorazowy kubeczek. Kawa smakowała jak siki, ale i tak zamierzał ją wypić, bo miał ochotę na coś ciepłego. Czekolada nie była alternatywą, bo smakowała gorzej od lurowatej kawy, którą przed chwilą kupił. Sprawdził to już pierwszego dnia swojej pracy w tym miejscu i pożałował. 
- Hm… - Brian wyglądał na rozdartego. – Zamkniesz? Trochę mi się spieszy… 
James pokiwał głową, biorąc od niego pęk kluczy i zastanawiając się, gdzie też o tej porze może się spieszyć ktoś taki jak Brian. Nie zapytał jednak, mimo ogromnej ochoty. Odczekał chwilę, aż blondyn wyjdzie, żegnając się machnięciem dłoni, a następnie odchylił się na krześle i zamyślił. Wiedział, że nigdy nie otrzyma własnego biura, jeśli nie będzie poświęcał tej pracy tyle, co Brian, ale nie był zachłanny i wystarczało mu to, co miał w tym momencie. Lubił swoje życie. 
Wpatrzył się w oświetlony sufit i pomyślał o zbliżających się urodzinach Jess. Wciąż nie miał prezentu ani pomysłu, co mogłoby nim być. Starał się być dobrym chłopakiem, ale chyba mu to nie wychodziło, skoro nie potrafił nawet kupić swojej dziewczynie odpowiedniego prezentu. Czasem miał wrażenie, że jego i Jess dzieli niebo i ziemia, ale dopóki jakoś to działało, nie chciał z tego rezygnować.
Nagle pomyślał o szpakach znajdujących się na dworcu w Auburn i poczuł niepokój. Miał przeczucie, że popełnił ogromny błąd, nie starając się biec na dworzec, żeby zdążyć na autobus, którym zawsze wracał. Na dworze było już ciemno, a on nagle poczuł się jak dzieciak, który po obejrzeniu horroru nie może spać przy zgaszonym świetle. 
Szpaki przyśniły mu się po raz pierwszy jakieś trzy miesiące temu. Znajdował się na dworcu, zaraz obok stanowiska piątego, a ptaki kłapały dziobami, latając wokół niego i z każdą chwilą zacieśniając krąg. James dusił się we śnie, nie mogąc oddychać przez ilość szpaków, która zaczęła pokrywać jego ciało. Obudził się drżący i zlany potem, a gdy opowiedział swojej dziewczynie o koszmarze, z ledwością powstrzymała śmiech. Nigdy więcej nie wspominał o szpakach. 
Te okropne stworzenia śniły mu się co najmniej raz w tygodniu. Sny nie różniły się od siebie niczym szczególnym, a James zwykle budził się z przeświadczeniem, że się dusi. Ostatni sen był jednak inny. Szpaki latały wokół niego, zacieśniając krąg, ale ich wygląd zaczął się zmieniać. Ich ciała jak i dzioby wydłużyły się, a nóżki nabrały kształtu ludzkich nóg. Mężczyzna patrzył na ich zmodyfikowane ciała, nie mogąc wyjść z szoku. Tym razem, gdy przebudził się, nie czuł, że się dusi. Tym razem był tak przerażony, że przez dziesięć minut nie potrafił wydusić z siebie słowa. 
James otrząsnął się z tych nieprzyjemnych myśli, nie chcąc przypominać sobie obrazów ze snu. Były zbyt realistyczne, a on powinien już teraz wyjść z firmy, o ile chciał zdążyć na autobus. Nie zamierzał tego robić, mając przed oczyma długie, ostre dzioby i zmutowane ciała. Wrzucił wszystkie dokumenty do teczki, wylał kawę, o której zdążył już zapomnieć i zgarnął pęk kluczy. Zgasił światło w głównym pomieszczeniu, a następnie opuścił firmę, włączając przedtem alarm antywłamaniowy. Spojrzał na zegarek i zaklął. Nie mógł uwierzyć, że na myśleniu o ptakach spędził ponad pół godziny. 

***

Gdy znalazł się w autobusie, znów poczuł ten irracjonalny strach. Starał się nie myśleć o szpakach, koszmarach i dworcu, na który zaraz dotrą. Wyciągnął krzyżówki ze swojej teczki i zaczął rozwiązywać pierwszą lepszą, ale szybko poczuł, że nie może się skupić. Nie siedział obok okna, czując dreszcze na samą myśl, że mógłby przez szybę ujrzeć stado ptaków. Tym samym miał doskonały widok na lusterko kierowcy i gdy jego wzrok spoczął właśnie na nim, poczuł, jak drętwieje. W lustrze odbił się ogromny, zakrzywiony dziób i zniekształcona twarz. Zacisnął oczy, czując, jak jego serce wali ze strachu. Dopiero po kilkunastu sekundach był w stanie uchylić powieki i raz jeszcze spojrzeć w lusterko. Dostrzegł tam zmęczoną twarz starszego mężczyzny, którego widział przed wejściem do autobusu. Wypuścił z siebie powietrze. Czyżby wariował? Miał już omamy? James czuł się coraz bardziej zaniepokojony, a krzyżówki, które wyciągnął chwilę wcześniej, poszły dawno w zapomnienie. Teraz miał większy problem niż brak wiedzy na temat kultu religijnego na Haiti. Zaczynał się martwić o swoje zdrowie psychiczne. 
Wysiadł na dworcu w Auburn, czując się lekko skołowanym. Zacisnął prawą dłoń na rączce teczki i szybkim krokiem ruszył w stronę budynku. Słyszał swój przyspieszony oddech i czuł szybko bijące serce. Nie rozglądał się na boki, nie oglądał za siebie, wbijając wzrok w wejście do budynku, które było coraz bliżej, i bliżej… 
- Hej, ty! – Usłyszał z boku, aż zamierając w miejscu z zaskoczenia. Przełykając ślinę, obrócił się w bok i zauważalnie odetchnął z ulgą, gdy dostrzegł dwóch zataczających się mężczyzn. Żule byli lepsi od szpaków. – Pożyczyłbyś z dziesięć dolców? 
James wywrócił oczami. Oczywiście, że chodziło im o pieniądze. Nagle cały wcześniejszy strach zniknął, a zastąpiła go irytacja. Spieszyło mu się do domu, do Jess, i nie miał czasu na głupoty. Poza tym nie zamierzał dokładać się do niszczenia ich organizmów. Sam nie pijał zbyt często i nie pochwalał takiego upijania się. W szczególności, że ci mężczyźni wyglądali, jakby robili to codziennie. 
- Nie – odpowiedział, patrząc na nich z litością. 
- Nie? – Jeden z mężczyzn, ten który miał na sobie czerwoną czapkę z daszkiem, spojrzał na swojego towarzysza, jakby nie rozumiał. – Jak to nie? Słyszałeś, Bob? On powiedział „nie”. 
- Słyszałem. – Drugi mężczyzna czknął, a następnie spojrzał na Jamesa zamglonym wzrokiem. – Dawaj kasę. 
James prychnął, nie zamierzając nikomu niczego dawać. 
- Nie dam, bo nie mam przy sobie pieniędzy. – To było oczywiste kłamstwo, a w portfelu miał jakieś trzysta dolarów, ale oni nie musieli o tym wiedzieć. 
Facet z czerwoną czapką zaśmiał się ochryple, znów patrząc na swojego kumpla i dodatkowo szturchając go łokciem. 
- Słyszałeś, Bob? „Nie mam pieniędzy”. – Zaśmiał się. – Dobre. 
Mężczyzna nazwany Bobem ruszył w stronę Jamesa chwiejnym krokiem, aż znalazł się na tyle blisko, by można było wyczuć odór alkoholu. 
- Koniec żartów, lalusiu – wyburczał. – Dawaj kasę i spieprzaj. 
James naprawdę nie zamierzał dłużej tracić na nich czasu. Odwrócił się, ignorując zaskoczoną minę pijaka, ale nie zdążył zrobić nawet kroku, gdy poczuł pulsujący ból szczęki. Zatoczył się, całkowicie zaskoczony tym uderzeniem. Wydawało mu się, że wystarczy, żeby ich zostawił, a oni co najwyżej go wyzwą, ale najwyraźniej się przeliczył. 
Dotknął swojej wargi, ale na szczęście nie krwawiła. Wiedział jednak, że następnego dnia wykwitnie na jego szczęce potężny siniec. Spojrzał z dołu na zadowolonego z siebie mężczyznę, którego nazywano Bobem, a następnie powoli wyprostował się, wciąż ściskając w dłoni rączkę teczki. 
- Chcieliśmy po dobroci… - Pijak wzruszył ramionami i zarechotał, jakby był z siebie zadowolony. – Jak będziesz grzeczny, to krzywda ci się nie stanie. 
James prychnął, nawet przez chwilę nie zastanawiając się nad swoim zachowaniem. Był wściekły, przerażony i po prostu zamachnął się teczką, uderzając mężczyznę w głowę. Teczka nie była twarda, a w środku były tylko papiery i kilka długopisów, ale pijak i tak upadł, bo siła zamachu zwaliła go z nóg. Złapał się za głowę, a jego oczy wybałuszyły się zabawnie, jakby niedowierzał, że ten „laluś” tak go urządził. 
Drugi z mężczyzn – ten z czerwoną czapką – też przez chwilę wyglądał jak spetryfikowany i dopiero po kilku dłuższych chwilach poruszył się, i James zrozumiał, że popełnił błąd, gdy masywne ciało zwaliło go z nóg. Upadł na beton, uderzając w niego głową, co sprawiło, że zamroczyło go na chwilę, a gdy odzyskał jasność umysłu, poczuł kopniaka w żebra. Przeklął siebie i swoją brawurę, która kazała mu stać i patrzeć, zamiast brać nogi za pas, a następnie skulił się i jęknął z bólu. W najlepszym wypadku skończy się na paru razach i kradzieży, a w najgorszym pobiją go na śmierć. Świadomość tego wcale go nie pocieszała. 
Słyszał, że coś do niego mówili i śmiali się, ale on skoncentrował się jedynie na chronieniu głowy, która już wystarczająco ucierpiała przy niespodziewanym upadku. Nagle usłyszał znajomy dźwięk – łopot tak przerażający, że James zastanowił się, czy nie wolał jednak być kopanym po żebrach. Zacisnął na chwilę oczy, a jego serce zaczęło szybciej pompować krew. 
- C-co do cholery… - któryś z żuli, nie wiedział który, sapnął z niedowierzaniem i mężczyzna potrzebował chwili, by zrozumieć, że zostawili go w spokoju. Uniósł powieki, zamrugał, wciąż nieco zamroczony i bardzo powoli usiadł na chłodnym betonie. Spojrzał na Boba i jego towarzysza, którzy wyglądali jak sparaliżowani, wpatrując się w coś, co znajdowało się za plecami Jamesa. Ten potrząsnął głową, próbując nie myśleć o łopoczącym dźwięku i powoli się odwrócił. Szybko tego pożałował. 
Ujrzał „coś”. W panującym półmroku ciężko było mu określić kształt tego czegoś, ale im bliżej to „coś” się zbliżało, tym bardziej mężczyzna stawał się przerażony. Ogromny dziób i zniekształcona twarz, przygarbiona sylwetka, czarne skrzydła wielkości teatralnych części kostiumów i nogi – chude, niby ludzkie, a jednak poruszające się w ten typowy dla szpaków sposób. 
- O kurwa… - wydusił, zbyt sparaliżowany strachem, by zrobić cokolwiek. Mógł tylko siedzieć, wybałuszając oczy i wgapiając się w postać ze swoich najgorszych koszmarów. Szybko zorientował się, że ten osobnik nie był sam. Nie wiedział, czy dwójka żuli też ich zauważyła, ale on dostrzegł jeszcze trzy podobne stwory – każdy zbliżał się z innej strony i był coraz bliżej nich. 
Bob i jego towarzysz, nieświadomi zagrożenia, jak zauważył, zaczęli się cofać, bełkocząc coś pod nosem i nie wiedząc, że sami pchają się w stronę jednego ze szpako-ludzi, jak nazwał ich w myślach. Chciał coś krzyknąć, ostrzec ich, ale głos uwiązł mu w gardle. Mógł tylko patrzeć, jak mężczyźni obracają się i zaczynają uciekać, za późno orientując się, że biegną prosto w paszczę stwora. Ten kłapnął dziobem i dopadł do żula – tego z czerwoną czapką – łapiąc go za szyję. Rozległ się przeraźliwy wrzask i choć James nie mógł dostrzec wszystkiego w panującym półmroku, przed jego oczami pojawiła się wizja rozrywanego gardła i kawałka mięsa zwisającego z ogromnego dziobu. 
W tym samym czasie stwór, którego mężczyzna zauważył jako pierwszego, przeszedł (w ten dziwny, szpakowaty sposób) obok niego, nie zwracając nań żadnej uwagi. Mężczyzna uznał, że jest to jego szansa. Podniósł się, gdy cała czwórka szpako-ludzi dopadła żuli, których James już nie widział, a jedynie słyszał, Automatycznym ruchem wziął swoją teczkę i trzymając się za żebra, zaczął szybkim krokiem oddalać się w przeciwnym kierunku. Nie patrzył za siebie, bojąc się, że ujrzy coś, czego nigdy nie chciałby widzieć. Starał się stąpać cicho, żeby nie zwrócić na siebie uwagi, a strach ściskał mu gardło i spowalniał ruchy. Wiedział, że powinien pomóc tym mężczyznom, ale prawda była taka, że nie było dla nich już ratunku, a on nie zamierzał zostać zadziobany przez to „coś”. 
Mężczyźni w końcu zamilkli i ciszę panująco na dworcu, wypełniało jedynie kłapanie dziobami i dźwięk rozrywania, od którego robiło się Jamesowi niedobrze. Nie mógł teraz zwymiotować, więc powstrzymywał odruch wymiotny, który wzmagał się, im więcej słyszał. Miał wrażenie, że dźwięk nie wydobywał się nawet zza jego pleców, a z jego głowy. 
Autobus, którym przyjechał, wciąż stał na swoim miejscu. Droga ucieczki była ograniczona, bo cały plac był ogrodzony wysoką siatką, a on wiedział, że nie jest w stanie wystarczająco szybko przez nią przeskoczyć. Postanowił więc, że ukryje się w autobusie i przeczeka tam do rana, aż dziwne stwory znikną. Później weźmie urlop w pracy, zapożyczy się u znajomych i kupi sobie samochód, a jego noga więcej nie postanie na tym dworcu. 
Autobus był już tuż-tuż. James zastanawiał się, co się stało z kierowcą. Czy możliwe, że jego też dorwały szpako-ludzie? Czy mogli tego nie słyszeć, stojąc kilkaset metrów dalej? I czy znajdzie trupa w środku? 
Ciąg jego chaotycznych myśli przerwał łopot skrzydeł. Był zniekształcony, jakby skrzydła obijały się o coś, ale James bez trudu je rozpoznał. Obrócił się w popłochu, bojąc się, że tamte stwory w końcu go wyczuły i postanowiły udać się w pościg za nim, ale nie dostrzegł niczego. Na dworcu było ciemno, ciemniej niżby mu się wcześniej wydawało, a on uszedł wystarczająco daleko, by nie móc dostrzec już szpako-ludzi i dwóch trupów, z których pewnie niewiele zostało. 
Odwrócił się, oddychając znacznie szybciej, z zamiarem dotarcia do autobusu biegiem, ale wtedy jeden ze stworów wytoczył się przednimi drzwiami wozu, a James zrozumiał, że odbicie w lustrze, które dostrzegł w trakcie jazdy, było prawdziwe. Kierowca był jednym z nich. I teraz podążał w jego kierunku. 
- Ja pierdolę – zaklął, rozglądając się w popłochu na boki. Czy istniała szansa, że dobiegnie do ogrodzenia, zanim one podążą za nim? Zauważył już, że nie należały do najszybszych, ale co jeśli potrafią zamienić się z powrotem w ptaki (przynajmniej wyobrażał sobie, że tak to wyglądało) i go dogonią? 
Nie miał nic do stracenia. Zaczął biec. 
Szybko zauważył, że stworów nie było tylko pięć, jak wcześniej mu się wydawało. One były wszędzie. Cała chmara poruszająca się na tych szpakowatych nóżkach, z kłapiącymi dziobami i płonącymi oczami (tak mu się wydawało, choć nie mógł dokładnie ich widzieć) zwróconymi wprost na niego. 
Zamachnął się walizką, uderzając w jeden z dziobów. Efekt nie był tak piorunujący jak w przypadku żuli, ale wystarczający, by stwór zrobił kilka kroków w tył, a James mógł biec dalej. Potknął się w pewnym momencie i przez jedną krótką chwilę myślał, że to już koniec, a on wywróci się i zostanie pożarty, ale jakoś udało mu się złapać równowagę i biec dalej. 
Dopadł do siatki i wczepiając się w nią dłońmi, zaczął wspinać się jak najszybciej na górę. Eleganckie pantofle wcale tego nie ułatwiały, ślizgając się na siatce, a on przeklinał je i całą swoją pracę. Wyczuwał za sobą stwory, słyszał ich łopoczące skrzydła… 
Rzucił walizkę za siebie, mając nadzieję, że uderzy nią chociaż jednego potwora.
- Proszę, proszę, proszę… - szeptał, mając nadzieję, że jakoś uda mu się wydostać z tego piekielnego miejsca. Był w połowie ogrodzenia (wciąż tak nisko, za nisko), gdy poczuł przeszywający ból pleców. Miał wrażenie, że coś rozrywa mu kręgi, gdy dziób jednego ze szpako-ludzi zatopił się w jego skórze. Krzyknął, wczepiając się mocniej w siatkę. Uniósł nogę, próbując wejść jeszcze wyżej, ale wtedy ból nasilił się, a on nagle zrozumiał, że traci czucie w całym ciele. 
„Może to i lepiej…” – pomyślał, mimowolnie puszczając siatkę. Poleciał w dół, a jego ciało uderzyło z całą mocą w twardy beton, czego nawet nie odczuł. Ostatnim co ujrzał, nim jego powieki opadły, była horda szpako-ludzi pochylających się nad nim. Ich głodne oczy były pełne tryumfu, jakby chciały powiedzieć: 
„Nareszcie cię mamy, James."

Potem była już tylko ciemność. 

10 komentarzy:

  1. A ja myślałam że Michał Szpak. :D
    Mnie się z Halloween kojarzyły zawsze kruki.

    ~Arco Iris

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mi też :P Ale tekst nie powstał w związku z Halloween, a wpadł mi do głowy, gdy siedziałam na dworcu w Warszawie, na którym było pełno szpaków xD
      Dziękuję za komentarz ;>

      Usuń
  2. Przeczytałem z przyjemnością, chociaż to nie moje klimaty. Normalnie takie teksty porzucam po kilku akapitach. Czekam na kolejny odcinek "Pęknięcia".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się w takim razie, że tego nie porzuciłeś i przeczytałeś całość :D
      Dziękuję także za wcześniejszy komentarz. Nie wypowiadam się w tamtym wątku, ale to naprawdę wiele dla mnie znaczy.
      A kolejny rozdział "Pęknięć" pojawi się w poniedziałek ;>
      Pozdrawiam!

      Usuń
  3. 1. Nie zapomniało ci się o czymś, kochana?
    2. Tekst... {wstaw konstruktywny komentarz !="iiiiiiiiiii!!!";}
    3. Jedyne, co mnie irytowało (tak, muszę ponarzekać) to włączające się dość regularnie grammar nazi na brakujących przecinkach, czy "jego" zamiast "niego". U mnie standard, o edytorze już pisałam wcześniej. A, no i "akapityzacja", według mnie czasami za bardzo poszatkowała tekst. Podczas przechodzenia z jednego akapitu do drugiego masz zawsze taką małą przerwę mentalną w czytaniu, żeby przestać podążać za tokiem myślowym. Tutaj to czasami burzyło mój rytm, gdy po "resecie" czytałam dalej coś, co wydawałoby się być spójną całością z wcześniejszym wywodem.
    4. No, to ponarzekalim, obywatelski obowiązek odklepany, teraz jeszcze zostaje mi zaprosić cię do siebie na skończony już sezon 2.

    Kuroneko,
    nigrumcor.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Faktycznie zapomniałam o poinformowaniu Cię, ale z moją sklerozą nie jest to nic zaskakującego. To informowanie nie ma według mnie żadnego sensu, bo i tak co jakiś czas będę o tym zapominać. Taka już moja natura :P
      Z akapitami możliwe, że faktycznie troszkę przesadziłam. Nie wiem. Postaram się to poprawić.
      Dziękuję za komentarz ;)

      Usuń
  4. Hej,
    wspaniały tekst, te szpaki to mi przypominały film "ptaki, a może jakaś kontynuacja? i co stało się z Jamesem?
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  5. Myslalem, ze one beda chronic Jamesa, a tu pewnie go zjadly xd

    OdpowiedzUsuń
  6. Hej,
    wspaniale, te szpaki to mi trochę przypominały film "ptaki", może będzie jakaś kontynuacja? a co stało się z Jamesem? zjadły go...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń
  7. Hej,
    wspaniały tekst, czytając to  przypominał mi się film "ptaki", a co stało się z Jamesem? zjadły go... a może coś innego...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń