poniedziałek, 31 października 2016

Szpakowate nóżki

Hej, kochani! Dziś trochę niespodziewanie, prawda? Stwierdziłam, że skoro mamy już Halloween, to może wstawię coś, co ewentualnie może zostać uznane za związane z tematem xD Kiedyś wspominałam, że na tym blogu będzie pojawiać się wszystko i to właśnie jeden z takich tekstów. Od razu mówię - nie ma w nim wątku homo.
Przy okazji chciałabym podziękować wszystkim za komentarze ;>
Życzę wszystkim szalonej zabawy dzisiejszego dnia i pozdrawiam!
__________________________________________________________________

James każdego dnia, o siódmej trzydzieści, stawiał się na dworcu i czekał na autobus numer dwa, stanowisko trzecie Auburn – Springfield. Siadał na ławeczce, dłoń zaciskając na czarnej, skórzanej teczce i przyglądał się otoczeniu. Lubił obserwować ludzi, którzy zawsze gdzieś się spieszyli, czasem wyglądając na zdenerwowanych, a niekiedy znudzonych. Niektórych nawet kojarzył, bo widywał ich każdego dnia. Zdarzało się, że kiwał im głową, ale zwykle zadowalał się jedynie obserwacją. Nie potrzebował kontaktu z nimi, by w myślach tworzyć ich historię. 
Dworzec autobusowy był stary i rozpadający się. Miał dwanaście stanowisk, które potrzebowały remontu, ale nikt o to nie dbał. Uwagę ludzi nie przykuwały jednak obskurne ławki, przeciekający dach, czy farba odpadająca z bramek, ale szpaki. Zlatywały się chmarami, zajmując dużą część dworca i nie przejmując się ludźmi. Nie uciekały jak inne ptaki, nie odlatywały, gdy ktoś przechodził obok nich, a jedynie stroszyły pióra i wyciągały szyję. James czuł lodowate ukłucie strachu za każdym razem, gdy je widział. 
Był zdumiony, gdy pierwszy raz przyszedł na dworzec i pierwsze co zauważył, to ptaka siedzącego pod ławką, na której zamierzał usiąść. Nic sobie nie zrobił z jego obecności, domyślając się, że gdy już zajmie miejsce, ptak odleci. Nic takiego się jednak nie stało, a on czuł się zdenerwowany, mając obok swojej nogi szpaka, który w ogóle się go nie bał. Od razu zauważył, że nie były to normalne ptaki i od tamtej pory obiecał sobie, że będzie ich unikał. Nie wiedział jeszcze, że następnego dnia pojawi się ich jeszcze więcej, aż w końcu nie będzie mógł ominąć ich wzrokiem, bo będą w każdej części dworca. 
James wyczuł, że ze szpakami jest coś nie tak i miał wrażenie, że nie tylko on jest tego zdania. Ptaki były wielkie, dwa razy większe od szpaków, które mężczyzna widywał przez całe swoje życie. Miały duże oczy, ostro zakończone dzioby i ciało pokryte czarnymi piórami z dużą ilością białych kropek. Wyglądały, jakby zostały poddane jakiemuś eksperymentowi i mężczyzna zastanawiał się, czy tylko on stara się nie patrzeć im w oczy; czy inni ludzie też dostrzegają ich nienormalne cechy. 
Przerażenie, które odczuwał James na widok szpaków, sprawiało, że tracił ochotę na jazdę „swoim” autobusem. Przeklinał fakt, iż w Auburn nie było drugiego dworca, z którego mógłby jeździć. Nie mógł jednak zrezygnować z tego środka transportu, bo nie miał samochodu, a musiał dostać się czymś do pracy. Jako dwudziestotrzylatek wciąż nie dorobił się własnego wozu, zamiast tego inwestując w mieszkanie. Zwykle nie żałował swojej decyzji, ale czasem wystarczyło kilka spojrzeń na te przerażające stworzenia, by zacząć twierdzić, że samochód był jednak ważniejszy. 
„Ich oczy nienaturalnie błyszczą” - stwierdził któregoś dnia. Czuł, jakby patrzyły na niego z wściekłością i żądzą zemsty. W takich chwilach James odwracał wzrok i starał się ignorować ciarki, które czuł na całym ciele. Próbował udawać, że stworzenia o czarnym upierzeniu nie wywołują w nim strachu. Czasem mu się udawało. 
James westchnął, ignorując ptaka, który znajdował się niebezpiecznie blisko jego nogi i wstał z ławki, wyginając plecy w łuk i rozciągając mięśnie. Jego autobus właśnie przyjechał, a on zasiedział się, zapatrzony w matkę z dzieckiem, które wrzeszczało i kopało, dopominając się kolejnego loda. Nie potrafił powstrzymać skrzywienia, patrząc na czerwoną twarz dziecka. Nie wyobrażał sobie, by w przyszłości mógł być ojcem. Naprawdę nie lubił tych małych, rozwrzeszczanych stworzeń. Szybciej by się zabił, niż zrobił dziecko jakiejś pannie. Ojcostwo było ostatnim, czego potrzebował w swoim życiu. 
Gdy wsiadł do autobusu – numer dwa, stanowisko trzecie z Auburn do Springfield – jego wzrok przykuł ruch za oknem. Stado szpaków wzbiło się w powietrze, trzepocząc skrzydłami i James odniósł nieprzyjemne wrażenie, że nawet wewnątrz autobusu słyszy ten nieprzyjemny, łopoczący dźwięk. W takich chwilach myślał o horrorze, który oglądał, gdy był nastolatkiem i przypominał sobie mężczyznę, zamieniającego się w ptaka. To był tylko głupi film, do tego niezbyt przerażający jak na horror, ale James nie potrafił o nim zapomnieć. Powtarzał sobie, że to tylko ptaki, a on nie dostrzega ludzi w ich złośliwych, dużych oczach. 
James został maklerem pół roku wcześniej. W wieku zaledwie dwudziestu trzech lat, z pewnym siebie uśmiechem i wyraźnym talentem, szybko odnalazł się w tej pracy. Poza tym jego zarobki były powyżej przeciętnej, więc nie miał na co narzekać. Lubił swoją pracę i lubił swojego wuja, który mu ją załatwił. 

***

Tego dnia musiał zostać po godzinach, żeby dokończyć pewną transakcję, a tym samym spóźnił się na swój autobus. Zostało jakieś pięć minut do odjazdu, a on nie zamierzał biec, gdy od początku był skazany na porażkę. Następny miał dopiero za godzinę, więc napisał do swojej dziewczyny Jess, że się spóźni, kupił kawę w automacie i wyciągnął się na obrotowym krześle. Nie miał własnego biura, a jedno z wielu biurek ustawionych obok siebie i oddzielonych ściankami działowymi, ale nie narzekał. 
- James? Co ty tu jeszcze robisz? – Wysoki blondyn zatrzymał się przy jego biurku, zaskoczony jego widokiem. Na imię miał Brian i słynął z tego, że był pracoholikiem. Pracował w tym miejscu już od kilku lat i jako jeden z nielicznych posiadał swoje własne biuro. Zawsze zostawał po godzinach i często zamykał cały interes, co sprawiało, że James zastanawiał się, czy ten facet ma jakiekolwiek życie prywatne. Nie było to jednak jego sprawą, więc nigdy nie pytał. 
- Uciekł mi autobus. – Wzruszył ramionami, odstawiając jednorazowy kubeczek. Kawa smakowała jak siki, ale i tak zamierzał ją wypić, bo miał ochotę na coś ciepłego. Czekolada nie była alternatywą, bo smakowała gorzej od lurowatej kawy, którą przed chwilą kupił. Sprawdził to już pierwszego dnia swojej pracy w tym miejscu i pożałował. 
- Hm… - Brian wyglądał na rozdartego. – Zamkniesz? Trochę mi się spieszy… 
James pokiwał głową, biorąc od niego pęk kluczy i zastanawiając się, gdzie też o tej porze może się spieszyć ktoś taki jak Brian. Nie zapytał jednak, mimo ogromnej ochoty. Odczekał chwilę, aż blondyn wyjdzie, żegnając się machnięciem dłoni, a następnie odchylił się na krześle i zamyślił. Wiedział, że nigdy nie otrzyma własnego biura, jeśli nie będzie poświęcał tej pracy tyle, co Brian, ale nie był zachłanny i wystarczało mu to, co miał w tym momencie. Lubił swoje życie. 
Wpatrzył się w oświetlony sufit i pomyślał o zbliżających się urodzinach Jess. Wciąż nie miał prezentu ani pomysłu, co mogłoby nim być. Starał się być dobrym chłopakiem, ale chyba mu to nie wychodziło, skoro nie potrafił nawet kupić swojej dziewczynie odpowiedniego prezentu. Czasem miał wrażenie, że jego i Jess dzieli niebo i ziemia, ale dopóki jakoś to działało, nie chciał z tego rezygnować.
Nagle pomyślał o szpakach znajdujących się na dworcu w Auburn i poczuł niepokój. Miał przeczucie, że popełnił ogromny błąd, nie starając się biec na dworzec, żeby zdążyć na autobus, którym zawsze wracał. Na dworze było już ciemno, a on nagle poczuł się jak dzieciak, który po obejrzeniu horroru nie może spać przy zgaszonym świetle. 
Szpaki przyśniły mu się po raz pierwszy jakieś trzy miesiące temu. Znajdował się na dworcu, zaraz obok stanowiska piątego, a ptaki kłapały dziobami, latając wokół niego i z każdą chwilą zacieśniając krąg. James dusił się we śnie, nie mogąc oddychać przez ilość szpaków, która zaczęła pokrywać jego ciało. Obudził się drżący i zlany potem, a gdy opowiedział swojej dziewczynie o koszmarze, z ledwością powstrzymała śmiech. Nigdy więcej nie wspominał o szpakach. 
Te okropne stworzenia śniły mu się co najmniej raz w tygodniu. Sny nie różniły się od siebie niczym szczególnym, a James zwykle budził się z przeświadczeniem, że się dusi. Ostatni sen był jednak inny. Szpaki latały wokół niego, zacieśniając krąg, ale ich wygląd zaczął się zmieniać. Ich ciała jak i dzioby wydłużyły się, a nóżki nabrały kształtu ludzkich nóg. Mężczyzna patrzył na ich zmodyfikowane ciała, nie mogąc wyjść z szoku. Tym razem, gdy przebudził się, nie czuł, że się dusi. Tym razem był tak przerażony, że przez dziesięć minut nie potrafił wydusić z siebie słowa. 
James otrząsnął się z tych nieprzyjemnych myśli, nie chcąc przypominać sobie obrazów ze snu. Były zbyt realistyczne, a on powinien już teraz wyjść z firmy, o ile chciał zdążyć na autobus. Nie zamierzał tego robić, mając przed oczyma długie, ostre dzioby i zmutowane ciała. Wrzucił wszystkie dokumenty do teczki, wylał kawę, o której zdążył już zapomnieć i zgarnął pęk kluczy. Zgasił światło w głównym pomieszczeniu, a następnie opuścił firmę, włączając przedtem alarm antywłamaniowy. Spojrzał na zegarek i zaklął. Nie mógł uwierzyć, że na myśleniu o ptakach spędził ponad pół godziny. 

***

Gdy znalazł się w autobusie, znów poczuł ten irracjonalny strach. Starał się nie myśleć o szpakach, koszmarach i dworcu, na który zaraz dotrą. Wyciągnął krzyżówki ze swojej teczki i zaczął rozwiązywać pierwszą lepszą, ale szybko poczuł, że nie może się skupić. Nie siedział obok okna, czując dreszcze na samą myśl, że mógłby przez szybę ujrzeć stado ptaków. Tym samym miał doskonały widok na lusterko kierowcy i gdy jego wzrok spoczął właśnie na nim, poczuł, jak drętwieje. W lustrze odbił się ogromny, zakrzywiony dziób i zniekształcona twarz. Zacisnął oczy, czując, jak jego serce wali ze strachu. Dopiero po kilkunastu sekundach był w stanie uchylić powieki i raz jeszcze spojrzeć w lusterko. Dostrzegł tam zmęczoną twarz starszego mężczyzny, którego widział przed wejściem do autobusu. Wypuścił z siebie powietrze. Czyżby wariował? Miał już omamy? James czuł się coraz bardziej zaniepokojony, a krzyżówki, które wyciągnął chwilę wcześniej, poszły dawno w zapomnienie. Teraz miał większy problem niż brak wiedzy na temat kultu religijnego na Haiti. Zaczynał się martwić o swoje zdrowie psychiczne. 
Wysiadł na dworcu w Auburn, czując się lekko skołowanym. Zacisnął prawą dłoń na rączce teczki i szybkim krokiem ruszył w stronę budynku. Słyszał swój przyspieszony oddech i czuł szybko bijące serce. Nie rozglądał się na boki, nie oglądał za siebie, wbijając wzrok w wejście do budynku, które było coraz bliżej, i bliżej… 
- Hej, ty! – Usłyszał z boku, aż zamierając w miejscu z zaskoczenia. Przełykając ślinę, obrócił się w bok i zauważalnie odetchnął z ulgą, gdy dostrzegł dwóch zataczających się mężczyzn. Żule byli lepsi od szpaków. – Pożyczyłbyś z dziesięć dolców? 
James wywrócił oczami. Oczywiście, że chodziło im o pieniądze. Nagle cały wcześniejszy strach zniknął, a zastąpiła go irytacja. Spieszyło mu się do domu, do Jess, i nie miał czasu na głupoty. Poza tym nie zamierzał dokładać się do niszczenia ich organizmów. Sam nie pijał zbyt często i nie pochwalał takiego upijania się. W szczególności, że ci mężczyźni wyglądali, jakby robili to codziennie. 
- Nie – odpowiedział, patrząc na nich z litością. 
- Nie? – Jeden z mężczyzn, ten który miał na sobie czerwoną czapkę z daszkiem, spojrzał na swojego towarzysza, jakby nie rozumiał. – Jak to nie? Słyszałeś, Bob? On powiedział „nie”. 
- Słyszałem. – Drugi mężczyzna czknął, a następnie spojrzał na Jamesa zamglonym wzrokiem. – Dawaj kasę. 
James prychnął, nie zamierzając nikomu niczego dawać. 
- Nie dam, bo nie mam przy sobie pieniędzy. – To było oczywiste kłamstwo, a w portfelu miał jakieś trzysta dolarów, ale oni nie musieli o tym wiedzieć. 
Facet z czerwoną czapką zaśmiał się ochryple, znów patrząc na swojego kumpla i dodatkowo szturchając go łokciem. 
- Słyszałeś, Bob? „Nie mam pieniędzy”. – Zaśmiał się. – Dobre. 
Mężczyzna nazwany Bobem ruszył w stronę Jamesa chwiejnym krokiem, aż znalazł się na tyle blisko, by można było wyczuć odór alkoholu. 
- Koniec żartów, lalusiu – wyburczał. – Dawaj kasę i spieprzaj. 
James naprawdę nie zamierzał dłużej tracić na nich czasu. Odwrócił się, ignorując zaskoczoną minę pijaka, ale nie zdążył zrobić nawet kroku, gdy poczuł pulsujący ból szczęki. Zatoczył się, całkowicie zaskoczony tym uderzeniem. Wydawało mu się, że wystarczy, żeby ich zostawił, a oni co najwyżej go wyzwą, ale najwyraźniej się przeliczył. 
Dotknął swojej wargi, ale na szczęście nie krwawiła. Wiedział jednak, że następnego dnia wykwitnie na jego szczęce potężny siniec. Spojrzał z dołu na zadowolonego z siebie mężczyznę, którego nazywano Bobem, a następnie powoli wyprostował się, wciąż ściskając w dłoni rączkę teczki. 
- Chcieliśmy po dobroci… - Pijak wzruszył ramionami i zarechotał, jakby był z siebie zadowolony. – Jak będziesz grzeczny, to krzywda ci się nie stanie. 
James prychnął, nawet przez chwilę nie zastanawiając się nad swoim zachowaniem. Był wściekły, przerażony i po prostu zamachnął się teczką, uderzając mężczyznę w głowę. Teczka nie była twarda, a w środku były tylko papiery i kilka długopisów, ale pijak i tak upadł, bo siła zamachu zwaliła go z nóg. Złapał się za głowę, a jego oczy wybałuszyły się zabawnie, jakby niedowierzał, że ten „laluś” tak go urządził. 
Drugi z mężczyzn – ten z czerwoną czapką – też przez chwilę wyglądał jak spetryfikowany i dopiero po kilku dłuższych chwilach poruszył się, i James zrozumiał, że popełnił błąd, gdy masywne ciało zwaliło go z nóg. Upadł na beton, uderzając w niego głową, co sprawiło, że zamroczyło go na chwilę, a gdy odzyskał jasność umysłu, poczuł kopniaka w żebra. Przeklął siebie i swoją brawurę, która kazała mu stać i patrzeć, zamiast brać nogi za pas, a następnie skulił się i jęknął z bólu. W najlepszym wypadku skończy się na paru razach i kradzieży, a w najgorszym pobiją go na śmierć. Świadomość tego wcale go nie pocieszała. 
Słyszał, że coś do niego mówili i śmiali się, ale on skoncentrował się jedynie na chronieniu głowy, która już wystarczająco ucierpiała przy niespodziewanym upadku. Nagle usłyszał znajomy dźwięk – łopot tak przerażający, że James zastanowił się, czy nie wolał jednak być kopanym po żebrach. Zacisnął na chwilę oczy, a jego serce zaczęło szybciej pompować krew. 
- C-co do cholery… - któryś z żuli, nie wiedział który, sapnął z niedowierzaniem i mężczyzna potrzebował chwili, by zrozumieć, że zostawili go w spokoju. Uniósł powieki, zamrugał, wciąż nieco zamroczony i bardzo powoli usiadł na chłodnym betonie. Spojrzał na Boba i jego towarzysza, którzy wyglądali jak sparaliżowani, wpatrując się w coś, co znajdowało się za plecami Jamesa. Ten potrząsnął głową, próbując nie myśleć o łopoczącym dźwięku i powoli się odwrócił. Szybko tego pożałował. 
Ujrzał „coś”. W panującym półmroku ciężko było mu określić kształt tego czegoś, ale im bliżej to „coś” się zbliżało, tym bardziej mężczyzna stawał się przerażony. Ogromny dziób i zniekształcona twarz, przygarbiona sylwetka, czarne skrzydła wielkości teatralnych części kostiumów i nogi – chude, niby ludzkie, a jednak poruszające się w ten typowy dla szpaków sposób. 
- O kurwa… - wydusił, zbyt sparaliżowany strachem, by zrobić cokolwiek. Mógł tylko siedzieć, wybałuszając oczy i wgapiając się w postać ze swoich najgorszych koszmarów. Szybko zorientował się, że ten osobnik nie był sam. Nie wiedział, czy dwójka żuli też ich zauważyła, ale on dostrzegł jeszcze trzy podobne stwory – każdy zbliżał się z innej strony i był coraz bliżej nich. 
Bob i jego towarzysz, nieświadomi zagrożenia, jak zauważył, zaczęli się cofać, bełkocząc coś pod nosem i nie wiedząc, że sami pchają się w stronę jednego ze szpako-ludzi, jak nazwał ich w myślach. Chciał coś krzyknąć, ostrzec ich, ale głos uwiązł mu w gardle. Mógł tylko patrzeć, jak mężczyźni obracają się i zaczynają uciekać, za późno orientując się, że biegną prosto w paszczę stwora. Ten kłapnął dziobem i dopadł do żula – tego z czerwoną czapką – łapiąc go za szyję. Rozległ się przeraźliwy wrzask i choć James nie mógł dostrzec wszystkiego w panującym półmroku, przed jego oczami pojawiła się wizja rozrywanego gardła i kawałka mięsa zwisającego z ogromnego dziobu. 
W tym samym czasie stwór, którego mężczyzna zauważył jako pierwszego, przeszedł (w ten dziwny, szpakowaty sposób) obok niego, nie zwracając nań żadnej uwagi. Mężczyzna uznał, że jest to jego szansa. Podniósł się, gdy cała czwórka szpako-ludzi dopadła żuli, których James już nie widział, a jedynie słyszał, Automatycznym ruchem wziął swoją teczkę i trzymając się za żebra, zaczął szybkim krokiem oddalać się w przeciwnym kierunku. Nie patrzył za siebie, bojąc się, że ujrzy coś, czego nigdy nie chciałby widzieć. Starał się stąpać cicho, żeby nie zwrócić na siebie uwagi, a strach ściskał mu gardło i spowalniał ruchy. Wiedział, że powinien pomóc tym mężczyznom, ale prawda była taka, że nie było dla nich już ratunku, a on nie zamierzał zostać zadziobany przez to „coś”. 
Mężczyźni w końcu zamilkli i ciszę panująco na dworcu, wypełniało jedynie kłapanie dziobami i dźwięk rozrywania, od którego robiło się Jamesowi niedobrze. Nie mógł teraz zwymiotować, więc powstrzymywał odruch wymiotny, który wzmagał się, im więcej słyszał. Miał wrażenie, że dźwięk nie wydobywał się nawet zza jego pleców, a z jego głowy. 
Autobus, którym przyjechał, wciąż stał na swoim miejscu. Droga ucieczki była ograniczona, bo cały plac był ogrodzony wysoką siatką, a on wiedział, że nie jest w stanie wystarczająco szybko przez nią przeskoczyć. Postanowił więc, że ukryje się w autobusie i przeczeka tam do rana, aż dziwne stwory znikną. Później weźmie urlop w pracy, zapożyczy się u znajomych i kupi sobie samochód, a jego noga więcej nie postanie na tym dworcu. 
Autobus był już tuż-tuż. James zastanawiał się, co się stało z kierowcą. Czy możliwe, że jego też dorwały szpako-ludzie? Czy mogli tego nie słyszeć, stojąc kilkaset metrów dalej? I czy znajdzie trupa w środku? 
Ciąg jego chaotycznych myśli przerwał łopot skrzydeł. Był zniekształcony, jakby skrzydła obijały się o coś, ale James bez trudu je rozpoznał. Obrócił się w popłochu, bojąc się, że tamte stwory w końcu go wyczuły i postanowiły udać się w pościg za nim, ale nie dostrzegł niczego. Na dworcu było ciemno, ciemniej niżby mu się wcześniej wydawało, a on uszedł wystarczająco daleko, by nie móc dostrzec już szpako-ludzi i dwóch trupów, z których pewnie niewiele zostało. 
Odwrócił się, oddychając znacznie szybciej, z zamiarem dotarcia do autobusu biegiem, ale wtedy jeden ze stworów wytoczył się przednimi drzwiami wozu, a James zrozumiał, że odbicie w lustrze, które dostrzegł w trakcie jazdy, było prawdziwe. Kierowca był jednym z nich. I teraz podążał w jego kierunku. 
- Ja pierdolę – zaklął, rozglądając się w popłochu na boki. Czy istniała szansa, że dobiegnie do ogrodzenia, zanim one podążą za nim? Zauważył już, że nie należały do najszybszych, ale co jeśli potrafią zamienić się z powrotem w ptaki (przynajmniej wyobrażał sobie, że tak to wyglądało) i go dogonią? 
Nie miał nic do stracenia. Zaczął biec. 
Szybko zauważył, że stworów nie było tylko pięć, jak wcześniej mu się wydawało. One były wszędzie. Cała chmara poruszająca się na tych szpakowatych nóżkach, z kłapiącymi dziobami i płonącymi oczami (tak mu się wydawało, choć nie mógł dokładnie ich widzieć) zwróconymi wprost na niego. 
Zamachnął się walizką, uderzając w jeden z dziobów. Efekt nie był tak piorunujący jak w przypadku żuli, ale wystarczający, by stwór zrobił kilka kroków w tył, a James mógł biec dalej. Potknął się w pewnym momencie i przez jedną krótką chwilę myślał, że to już koniec, a on wywróci się i zostanie pożarty, ale jakoś udało mu się złapać równowagę i biec dalej. 
Dopadł do siatki i wczepiając się w nią dłońmi, zaczął wspinać się jak najszybciej na górę. Eleganckie pantofle wcale tego nie ułatwiały, ślizgając się na siatce, a on przeklinał je i całą swoją pracę. Wyczuwał za sobą stwory, słyszał ich łopoczące skrzydła… 
Rzucił walizkę za siebie, mając nadzieję, że uderzy nią chociaż jednego potwora.
- Proszę, proszę, proszę… - szeptał, mając nadzieję, że jakoś uda mu się wydostać z tego piekielnego miejsca. Był w połowie ogrodzenia (wciąż tak nisko, za nisko), gdy poczuł przeszywający ból pleców. Miał wrażenie, że coś rozrywa mu kręgi, gdy dziób jednego ze szpako-ludzi zatopił się w jego skórze. Krzyknął, wczepiając się mocniej w siatkę. Uniósł nogę, próbując wejść jeszcze wyżej, ale wtedy ból nasilił się, a on nagle zrozumiał, że traci czucie w całym ciele. 
„Może to i lepiej…” – pomyślał, mimowolnie puszczając siatkę. Poleciał w dół, a jego ciało uderzyło z całą mocą w twardy beton, czego nawet nie odczuł. Ostatnim co ujrzał, nim jego powieki opadły, była horda szpako-ludzi pochylających się nad nim. Ich głodne oczy były pełne tryumfu, jakby chciały powiedzieć: 
„Nareszcie cię mamy, James."

Potem była już tylko ciemność. 

poniedziałek, 24 października 2016

Pęknięcia - Rozdział 7

Kochani, bardzo dziękuję za wszystkie komentarze! Jesteście wspaniali :D
Muszę Wam przyznać, że jest to przedostatni rozdział, który miałam w zapasie. Niestety, od początku roku szkolnego nie napisałam jeszcze nic (brak czasu) i zaczynam się zastanawiać, co dalej. Jeśli w następny weekend nie skończę 9 rozdziału, to może być problem z systematycznością, którą dotychczas zachowywałam...
Niemniej jednak, będziemy się o to martwić później. Teraz zapraszam na kolejny rozdział ;)

__________________________________________________________________

Knajpka, którą znaleźli, była mała i wyglądała niezbyt zachęcająco, ale żołądek Jacques’a nie miał zbyt dużych wymagań, więc postanowili wejść do środka. Szatynowi było trochę wstyd, gdy jego brzuch raz po raz wydawał z siebie kompromitujące dźwięki, a żołądek Blake’a milczał, choć przecież mężczyzna ostatni posiłek jadł wtedy, co on. 
Miejsce w środku nie prezentowało się wcale lepiej, ale klientów było całkiem sporo i jak szybko zauważył Jacques, byli nimi głównie turyści. Zajęli wolny stolik pod ścianą i zerknęli w karty dań, które leżały na blacie. Wybór nie był duży, co chłopak szybko skwitował grymasem, ale w ostateczności wybrał naleśniki z syropem klonowym. 
– Co chcesz? – zapytał od niechcenia. 
– Hmm… Chyba wezmę jajecznicę. A ty? – Blake zamknął kartę i spojrzał w kierunku kontuaru. Miał nadzieję, że zaraz ktoś do nich przyjdzie i nie będzie musiał iść do baru, żeby złożyć zamówienie. Nie chciało mu się. 
– Naleśniki z syropem. 
– Mhm. 
Na tym skończyła się ich rozmowa i obaj zdawali sobie sprawę z niezręcznej ciszy, która zapanowała przy stoliku, ale żaden z nich nie potrafił jej przerwać. Nie musieli jednak długo czekać na kelnerkę, która pojawiła się przy ich stoliku, a co za tym idzie, nie musieli wymyślać tematu do rozmowy. Przynajmniej na razie. 
– Co dla was? – Dziewczyna była młoda, może nieco starsza od Jacques’a. Miała na sobie szorty, koszulę w kratę, którą zawiązała w taki sposób, że było widać jej brzuch i do tego kowbojki. Od razu nie spodobała się szatynowi, który zauważył jej wzrok spoczywający na Blake’u. Zwęził oczy, doszukując się jakiegokolwiek objawu zainteresowania ze strony mężczyzny, ale ten całkowicie ignorował dziewczynę, więc Jacques w końcu odpowiedział na jej pytanie. 
– Jajecznicę i naleśniki z syropem. Do tego jedną herbatę i… – Spojrzał na Blake’a – Co chcesz do picia? 
– Kawę. 
– I jedną kawę w takim razie. – Podał kelnerce karty dań, wysilając się na sztuczny uśmiech. 
– Coś jeszcze? – Dziewczyna spojrzała z nadzieją na bruneta, ale ten po raz kolejny nawet na nią nie zerknął. Jacques nie wiedział, czy bardziej go to drażni, czy bawi. 
– To wszystko – powiedział z naciskiem. – Dziękujemy. 
Gdy dziewczyna odeszła, szatyn wywrócił oczami. Co one wszystkie widziały w tym facecie? 
– Chciała cię poderwać – mruknął w końcu, nie mogąc dłużej znieść milczenia. Ludzie przy innych stolikach byli głośni, cały czas rozmawiali, a u nich panowała grobowa cisza. Tym razem to on złamał się pierwszy. 
– Zauważyłem. – Brunet wzruszył ramionami. Wyglądał na znudzonego. 
– I? 
– I? – powtórzył, uśmiechając się pod nosem. – Myślisz, że przyjechałem tu, żeby zdradzać twoją matkę? 
– Nie wiem, co myślę… – burknął. Blake nie wydawał się facetem, który zdradza. Rzadko wychodził, często przesiadywał z jego matką i tak naprawdę Jacques nawet przez chwilę nie pomyślał, że ten mężczyzna mógłby skrzywdzić Katherine. Był tylko irytującym dupkiem i to było jego najgorszą wadą. 
– Nie zamierzam jej zdradzać, Jacq – prychnął, kręcąc głową. – A już na pewno nie z nieciekawą kelnerką z Kolorado. 
– Zauważyłem. – Wywrócił oczami. – Chyba pierwszy raz czułem się tak bardzo niewidzialny… 
– Ta, domyślam się. – Mężczyzna uśmiechnął się bezczelnie, a szatyn od razu poczuł, jak podnosi mu się ciśnienie. To była reakcja automatyczna – nie potrafił znieść tego uśmiechu na jego twarzy. 
– Co to miało znaczyć? – Zmarszczył brwi, a jego głos stał się nagle chłodniejszy. 
– Nic. – Blake wzruszył ramionami. – Po prostu uwielbiasz być w centrum uwagi i tyle. 
– Nieprawda – zaprotestował, choć wiedział, że w pewien sposób brunet miał rację. Nie zamierzał jednak tego przyznawać. W odpowiedzi otrzymał uniesioną brew, którą zignorował, wbijając wzrok w zniszczony blat stołu. Miał nadzieję, że przynajmniej jedzenie będzie lepsze od stanu mebli w tym lokalu. 
Pięć minut później na ich stoliku pojawiło się zamówienie. Przyniosła je kobieta w średnim wieku, a Jacques poczuł dziwną satysfakcję, doskonale wiedząc, dlaczego zastąpiła młodszą koleżankę. Dziewczyna zapewne poczuła się urażona, a jego nie mogłoby cieszyć to bardziej. 
– Smacznego – mruknął, zabierając się za jedzenie naleśników. Pachniały całkiem przyzwoicie. 
– Ta. Tobie też. 
Jacques wywrócił oczami. Doprawdy, co jego matka w nim widziała? 

***

– To, co bierzemy? – zapytał Blake, wchodząc do supermarketu, który znajdował się kilka kilometrów od ich domku. Patrzył przy tym przez ramię na Jacques’a, biorącego koszyk na zakupy. 
– Chleb, masło, cukier, herbatę… – zaczął wyliczać. – Dużo tego będzie. 
Mężczyzna musiał przyznać mu rację. Mieli spędzić w tym miejscu dwa tygodnie, więc potrzebowali wszystkich podstawowych produktów. Już wiedział, że trochę czasu tu zmarnują, a to wcale nie napawało go radością. Nienawidził chodzić po sklepach, nawet jeśli chodziło o zakupy spożywcze. 
– Jakieś mrożonki? – zasugerował, gdy znaleźli się przy lodówkach, a Jacques wkładał właśnie do koszyka mleko i masło. 
– Mrożonki? – Dzieciak zmarszczył brwi, chyba nie rozumiejąc, a Blake omal nie sapnął z irytacji. Myślał, że chłopak lepiej sobie radzi z ogarnianiem takich rzeczy. 
– Musimy coś jeść, nie? Chyba że chcesz przez czternaście dni odżywiać się tylko kanapkami. 
– Aha… – odpowiedział powoli, a mężczyzna od razu wyczuł na sobie to pełne wyższości spojrzenie, które doprowadzało go do szału. – A nie możemy kupić normalnych produktów, zamiast truć się mrożonkami? 
Blake prychnął, dodatkowo wywracając oczami. Gdyby potrafił gotować, chętnie kupiłby świeże rzeczy, a nie mrożone. 
– Jeśli umiesz coś z nich zrobić, śmiało. – Wskazał dłonią na stoisko z mięsem. 
Odpowiedział mu dumny uśmiech szatyna. 
– Oczywiście, że umiem – powiedział, nawet nie starając się ukryć zadowolenia w swoim głosie. 
Mężczyzna pokręcił głową. Czy ten dzieciak musiał być taki przemądrzały? 
– Dobra żonka – mruknął pod nosem, uśmiechając się do siebie. Jacques nie był stereotypowym gejem, ale czasem zachowywał się w tak typowy sposób, że Blake’owi ciężko było się powstrzymać od komentarza. 
Chłopak zatrzymał się i rzucił mu spojrzenie przez ramię. Jego oczy były zmrużone jak u dzikiego kota w chwili ataku. 
– Coś mówiłeś? – zapytał pozornie spokojnym tonem. 
– Nie, nic. – Pokręcił głową, a następnie zaczął rozglądać się po sklepie, udając zainteresowanie przypadkowymi produktami. Jacques fuknął coś pod nosem, ale Blake nie zwrócił na to uwagi, wciąż rozbawiony zachowaniem dzieciaka. W głębi miał jednak nadzieję, że chłopak naprawdę potrafi coś ugotować. Sam też nie był fanem mrożonek, a pamiętał jeszcze okres studiów, gdy nie rozstawał się z mrożoną pizzą, która zawsze miała swoje miejsce w zamrażarce. Naprawdę nie chciał do tego wracać. 

***

– Cześć, kochanie. 
– Hej. Myślałam już, że coś się stało. Mieliście dać znać, gdy będziecie na miejscu. Poza tym dzwoniłam do Jacques’a, ale nie odbierał i… 
– Hej, spokojnie. Wczoraj byliśmy tak wykończeni, że nie mieliśmy siły nawet jechać po zakupy. – Katherine zadzwoniła do niego akurat w chwili, gdy został wygoniony z kuchni i nie miał co ze sobą zrobić. Tak naprawdę poczuł się trochę rozleniwiony i nawet nie chciało mu się czytać. Nie wspominając o pisaniu. 
– Mhm, no dobrze… Ale nie róbcie tak więcej, ok? Martwię się. 
– To był twój pomysł… – Skrzywił się. Ciężko było mu się cieszyć z takiego wyjazdu i nie krył tego, że miał to za złe Katherine. 
– Jestem pewna, że sobie poradzicie. – Mógł dosłownie wyczuć jej uśmiech przez telefon. Jego marsowa mina tylko się pogłębiła. 
– Jasne. – Prychnął. – Jak na razie jeszcze się nie pokłóciliśmy… 
– To świetnie! 
– Ale dzień się jeszcze nie skończył – dodał, pozwalając sobie na ironiczny uśmiech. 
– Blake… – Usłyszał jęk po drugiej stronie i mógł sobie tylko wyobrazić, jak jej mina staje się prosząca, a spojrzenie błagalne. Zawsze się na to nabierał. 
– Staram się, ok? – burknął, bo wcale nie był zadowolony z tego, że jego narzeczona tak bardzo na niego naciskała. W jego mniemaniu dobry kontakt z jej synem, który przecież za rok będzie już studiował, wcale nie był mu potrzebny. 
– To wspaniale. Już nie mogę się doczekać, gdy wrócicie i będziecie normalnie ze sobą rozmawiać. – Zaśmiała się. – Muszę kończyć. Sam właśnie przyszła. Wybieramy się do SPA. 
– Widzę, że ty też nieźle się bawisz – mruknął. 
– Muszę coś robić, by za wami nie tęsknić, prawda? – Kolejny uśmiech, który mógł niemalże zobaczyć mimo dzielącej ich odległości. – Na razie, Blake. Kocham cię. Pozdrów Jacques’a. 
– Też cię kocham. Pa. 
Wcisnął czerwoną słuchawkę i spojrzał krzywo na swój telefon. Nie podobała mu się ta gierka Katherine i zmuszanie jego oraz jej syna do wzajemnej sympatii, której przecież nie czuli i nie potrzebowali. I choć musiał przyznać, że dzieciak dzisiaj jeszcze go nie zirytował, a nawet rozbawił kilka razy, to tak jak powiedział swojej narzeczonej – mieli jeszcze dużo czasu, by zdążyć się pokłócić. 
Schował telefon do kieszeni i powędrował do salonu. Usiadł na kanapie akurat w takim miejscu, z którego miał doskonały widok na część kuchni i Jacques’a, który czasem pojawiał się w zasięgu jego wzroku. Chłopak miał w uszach słuchawki i podrygiwał do muzyki, której Blake nie słyszał, a która zapewne musiała być jakimś dyskotekowym hitem, wnioskując po jego ruchach. Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem, podłożył sobie jedno ramię pod głowę i począł obserwować nieświadomego niczego nastolatka. To wydawało się znacznie ciekawszym zajęciem, niż oglądanie telewizji. 

***

– O cholera… – wyrwało mu się, gdy odkroił kawałek kurczaka i spróbował. Fala smaków, która zalała jego podniebienie, była niewyobrażalna. Jego oczy aż otworzyły się szerzej, gdy spojrzał na zadowolonego z siebie nastolatka. Szlag by to.
– To tylko makaron, kurczak i pomidorki koktajlowe. Nic wykwintnego. 
Blake pokręcił tylko głową, nie zamierzając się odzywać i go chwalić. Już wystarczy, że przed chwilą mu się wyrwało, a szczeniak był teraz dumny jak paw. Sęk w ty, że mężczyzna był naprawdę zaskoczony. Spodziewał się wszystkiego – od jakiejś żałosnej papki, której będą musieli się pozbyć, po zwykły makaron i dobrze usmażonego kurczaka. Ale na pewno nie spodziewał się, że dostanie coś TAK dobrego. Przecież to musiał być talent, do cholery. Nie było innego wytłumaczenia. 
– Nigdy nie gotujesz w domu – zauważył, gdy cisza zaczęła się przedłużać, a on prawie całkowicie opróżnił swój talerz. Już teraz wiedział, że chce dokładkę. 
– Gotowałem – mruknął, sukcesywnie nawijając szeroki makaron na widelec. – Zanim się pojawiłeś. 
– Miło – skomentował, kręcąc głową. Jacques naprawdę potrafił być bardzo przyjemny. 
Nastolatek wzruszył ramionami. Lubił gotować, ale postanowił, że nie zrobi tego dla faceta matki. Paradoksalnie, teraz był do tego zmuszony. Oczywiście mógł zgodzić się na mrożonki, albo gotować tylko dla siebie, ale aż tak konsekwentny w swych postanowieniach i chamski nie był. 
– Dlaczego nie zostaniesz kucharzem? – zapytał nagle Blake, wpatrując się w swój pusty talerz. Miał wrażenie, że za chwilę zacznie ślinić się jak pies. 
Jacques posłał mu zaskoczone spojrzenie. 
– A dlaczego miałbym? 
Mężczyzna wzruszył ramionami i westchnął ze zrezygnowaniem. Nie chciał go chwalić, ale ten jeden raz mógł złamać swoje postanowienie. 
– Masz talent, nie? Dlaczego chcesz go zmarnować? 
– Talent? – Jacques zamarł z widelcem w drodze do ust, wydając się wręcz zdumionym takim określeniem jego gotowania. – Nie mam żadnego talentu. 
– Daj spokój. – Blake wywrócił oczami. – To najlepsze, co w życiu jadłem i na pewno doskonale zdajesz sobie z tego sprawę. 
Jacques spuścił wzrok, czując się niemal zawstydzonym. Narzeczony jego matki był ostatnią osobą, od której spodziewał się takich słów. Poza tym nigdy nie nazwałby swojego gotowania „talentem”. Uważał, że faktycznie miał talent, ale był on związany z malarstwem, a nie przyrządzaniem posiłków. 
– Ja… Dziękuję – wydusił, czując gorąco na policzkach. – Ale i tak nie wiążę swojej przyszłości z gotowaniem. Chcę skończyć malarstwo. 
– Rozumiem. – Brunet skinął głową, powstrzymując się od dodania, że z chęcią zobaczyłby też jego obrazy. Pamiętał ostatni raz, gdy widział je z daleka i pamiętał też, jak było mu wstyd z tego powodu. Nie chciał mu o tym przypominać. – Ale gdyby nie wyszło, to zawsze możesz zatrudnić się w  jakiejś restauracji – dodał ze śmiechem. 
– Będę o tym pamiętał. – Jego usta wygięły się w mimowolnym uśmiechu. Miał wrażenie, że siedział przed nim zupełnie inny człowiek. Ten Blake nie wyśmiewał go, nie zachowywał się w bezczelny sposób, a śmiał się i go chwalił. Jacques czuł się trochę skołowany tym wszystkim. – I dołóż sobie. Przecież widzę, że chcesz. 
Mężczyzna prychnął, ale wstał od stołu i pospieszył do kuchni. Uśmiech na twarzy chłopaka tylko się pogłębił. 

***

Po obiedzie każdy zajął się sobą. Jacques udał się do swojego pokoju, wyciągnął się na łóżku z telefonem i zaczął przeglądać portale społecznościowe. Napisał też do Nicka, bo wcześniej jakoś nie pamiętał, by dać mu znać, że żyje. Chłopak pewnie już szykował garnitur na jego pogrzeb. Co zaskakujące, nie zapowiadało się na żadną katastrofę, a dzień jak na razie był całkiem… przyjemny. Zaskoczyła go myśl, że może te dwa tygodnie nie będą takie złe. Oczywiście wciąż nienawidził Blake’a, ale mężczyzna starał się i był… miły. Chłopak nie mógł tego nie docenić. 
Gdy Jacques wpatrywał się w ekran telefonu, Blake wziął jedną z książek, którą ze sobą zabrał i wyciągnął się na leżaku, który znalazł w domku. Rozłożył go na werandzie i zagłębił się w lekturze. Nie mógł się jednak skupić na czytanym tekście, bo przez cały czas jego myśli uciekały w stronę nastolatka znajdującego się w chatce. W końcu ze zrezygnowaniem odłożył książkę na kolana i wpatrzył się w bezchmurne niebo. Dzieciak nie okazał się taki zły. Oczywiście wciąż był egoistycznym gówniarzem, ale bawił go przy tym i na dodatek wspaniale gotował. Poza tym udało im się odbyć cywilizowaną rozmowę przy stole, która nie skończyła się latającymi talerzami. To dobrze wróżyło na przyszłość. 
„Kath pewnie byłaby zadowolona” – pomyślał, uśmiechając się krzywo. 
Spojrzał na zegarek. Piętnasta. Miał jeszcze dwie godziny, zanim zacznie pracować. Podniósł książkę i zaczął czytać. Po chwili został całkowicie pochłonięty przez jej treść.

poniedziałek, 10 października 2016

Pęknięcia - Rozdział 6

Bardzo dziękuję za wszystkie komentarze. Są niezmiernie motywujące <3
_________________________________________________________________

Jacques nie wiedział, jak to się stało, że obaj wylądowali w tym miejscu. Może brakowało im asertywności, by odmówić, a może po prostu zbyt mocno kochali Katherine. Nie znał powodu, ale fakt był taki, iż siedział na miejscu pasażera, zaraz obok Blake’a, który prowadził, i obaj jechali na wspaniałe, męskie wakacje. Miał ochotę zrobić sobie krzywdę.
Blake i Jacques rzadko kiedy w czymś się zgadzali, ale w tym przypadku myśleli tak samo – najgorszy pomysł na świecie. Obaj nie byli zadowoleni z tego wyjazdu i obaj czuli, że zmarnują tylko czas. Oczywiście wszystko już sobie zaplanowali. Nastolatek zamierzał poznać nowych ludzi, znaleźć jakiegoś przystojniaka i dać mu się zaprowadzić na szczyt (dosłownie). Blake natomiast chciał jedynie zamknąć się w pokoju i pisać. Miał gdzieś przyrodę i świeże, górskie powietrze. Nie robiło to na nim żadnego wrażenia.
Cisza w samochodzie dosyć szybko stała się nieznośna. Na tyle, by mężczyzna sięgnął do radia i włączył przypadkową stację. Wnętrze samochodu wypełniły popowe nuty, a brunet automatycznie skrzywił się i od razu zmienił stację. Jego usta wykrzywiły się w zadowolonym uśmieszku, gdy tylko usłyszał pierwsze nuty jednej z piosenek AC/DC. Zrelaksował się, podkręcając głośniej i nie zwracając uwagi na nastolatka.
Jacques, gdy tylko zauważył, że Blake majstruje przy radiu, od razu wiedział, że nie skończy się to najlepiej. I jeśli pop szczególnie mu nie przeszkadzał, to rockowe dźwięki od razu wywołały u niego skrzywienie. Jego gust różnił się całkowicie od gustu mężczyzny, więc nic dziwnego, że chwilę później wyciągnął dłoń i wyłączył radio. Nie zamierzał się odzywać, wracając do wpatrywania się w boczną szybę, ale nie potrafił zignorować ręki Blake’a, która wystartowała do przycisku i po raz kolejny włączyła muzykę. Wtedy Jacques ją wyłączył.
Nie wiedzieli, ile razy włączali i wyłączali radio, ale Blake w końcu warknął, porządnie rozsierdzony, i spojrzał ze złością na nastolatka.
– Zostaw, bo zepsujesz! – syknął, teraz bardziej skupiając się na szatynie niż na drodze.
– Ja?! To ty zacząłeś! – Chłopak aż kipiał ze złości. – I patrz na drogę, do cholery!
Mężczyzna prychnął, wywracając oczami.
– Spokojnie, dzieciaku. Nie zabiję cię, nie w ten sposób. – Po raz kolejny odpuścił, nie chcąc kłócić się przez kilka godzin o muzykę. Nie lubił jednak ciszy, więc po chwili odezwał się, zerkając kątem oka na znudzonego chłopaka. – Czego słuchasz?
Zero reakcji. Blake pomyślał, że Jacques nie zrozumiał pytania, więc sprecyzował:
– Jakiej muzyki słuchasz?
Znów cisza. Westchnął z rozdrażnieniem, mocniej ściskając kierownicę.
– Nie zamierzasz ze mną rozmawiać?
– Co cię to, kurwa, obchodzi? – Jacques rzadko przeklinał, ale przy tym mężczyźnie objawiały się wszystkie jego najgorsze cechy. Zupełnie nie potrafił tego kontrolować.
Brunet wzruszył ramionami, nieporuszony jego słowami. Wiedział, że chłopak lubi atakować go słownie i czasem nawet udawało mu się go sprowokować, ale nie tym razem.
– Nic. – Wzruszył ramionami. – Ale skoro już zapytałem, to mógłbyś odpowiedzieć.
– Klasyka.
– Słucham?
– Muzyka klasyczna, do cholery.
Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem. Mógł się tego spodziewać.
– Oczywiście, że klasyczna – prychnął.
Jacques spojrzał na niego ze złością.
– Co to miało znaczyć? – zapytał, mrużąc oczy.
– Nie, nic. – Pokręcił głową. – To po prostu było takie oczywiste. Mogłem się domyślić.
– Żeby myśleć, najpierw trzeba posiadać mózg.
– Brawo, Jacq. Żart ci się wyostrzył. Jeszcze jakieś fantastyczne spostrzeżenia? – Uniósł jedną brew, zerkając na niego kątem oka. W chwilach, gdy dzieciak nie doprowadzał go do szału (czyli bardzo rzadko) zwyczajnie go bawił.
– Pieprz się. – Jacques odwrócił głowę, spoglądając na osiedla, które mijali.
– Aktualnie nie mam z kim.
– Chryste, to obrzydliwe – skomentował, krzywiąc się z obrzydzenia. Było to oczywiście wymuszone, bo chłopak nigdy nie myślał o Blake’u w kontekście seksu, choć mgliście pamiętał jego cholernie dobry wygląd, gdy postanowił założyć garnitur. Oczywiście zaraz po wyjeździe swoich rodziców wcisnął go do szafy i znów zaczął chodzić w wytartych spodniach i starych koszulkach, a lekka fascynacja Jacques’a została wyparta przez zdegustowanie.
– Wystarczy Blake. – Usłyszał i przez chwilę mrugał, nie rozumiejąc, o co mężczyźnie chodzi, ale gdy tylko dotarł do niego sens słów, teatralnie uderzył dłonią w czoło.
– Jesteś takim idiotą… – Pokręcił głową. Naprawdę nie rozumiał, dlaczego jego matka  była zafascynowana tym facetem. Przecież on miał umysł dziesięciolatka, a jego wygląd nie był aż tak spektakularny, by od razu za niego wychodzić, do cholery!
– Możliwe. – Brunet wzruszył ramionami. – Wolę być idiotą, niż takim sztywniakiem jak ty.
Jacques aż sapnął, niemal całym ciałem przekręcając się w stronę Blake’a. Jedną nogę podkurczył, zginając ją w kolanie i wsuwając pod drugą. Patrzył przy tym ze złością na profil mężczyzny, widząc ten irytujący uśmieszek, który nieraz chciał mu zetrzeć z twarzy własną pięścią.
– Kto niby jest sztywniakiem...? – burknął, czując, że jego ego zostało w tym momencie poważnie naruszone. Nie był sztywny! Był młodym, kulturalnym i dobrze wychowanym chłopakiem, ale lubił też imprezować, pić alkohol i uprawiać przygodny seks. Przecież na tym ostatnim Blake sam go nakrył! Jak mógł mówić, że był sztywny?!
– A nie jesteś? – Mężczyzna uniósł brwi w geście zdziwienia, a następnie odwrócił na chwilę wzrok i zerknął z rozmysłem na krocze nastolatka. – W moim towarzystwie?
Po tym pytaniu skupił całkowicie swoją uwagę na drodze i samochodach jadących przed nimi. Mógł wyczuć osłupienie dzieciaka, który z pewnością nie tego się spodziewał i to cholernie go satysfakcjonowało. Uwielbiał drażnić Jacques’a. Widok jego rozzłoszczonego wzroku i oburzenia widocznego na twarzy był naprawdę przyjemną rozrywką i Blake żałował, że nie może się teraz temu przyglądać, ale w ostateczności mógł cieszyć się chwilową ciszą pełną niedowierzania i konsternacji ze strony chłopaka.
W ostatnim czasie Blake nie czuł się najlepiej. Rozmyślał nad wyprowadzką, może nawet chwilą separacji od Kath i jej syna, żeby znów złapać oddech i znaleźć siłę do walki z dzieciakiem. Jednakże od kiedy dowiedział się o tym wyjeździe, jakby wszystko poszło w zapomnienie. Pomysł z wyprowadzką wydał mu się nagle głupi, a ostatnie sprzeczki z Jacques’em zabawne. I choć uważał, że ten wyjazd to najgorszy pomysł na jaki mogła wpaść jego narzeczona, to z drugiej strony czuł, że jeśli nie zabije chłopaka w przeciągu dwóch dni, będzie mógł chociaż wyciągnąć z tego trochę rozrywki dla siebie.
Tymczasem nastolatek wciąż tkwił w zbyt wielkim szoku, by odpowiedzieć na zaczepkę mężczyzny. Bo, choć ta była żałosna i całkowicie w stylu Blake’a, to szatyn nie mógł przestać myśleć o swoim zdumieniu (bardzo pozytywnym, a jakże), gdy ujrzał go w garniturze, ze zmierzwionymi włosami i poważnym spojrzeniem. Czy nie pomyślał sobie wtedy, że z przyjemnością by go przeleciał? Czy nie pomyślał tak o narzeczonym swojej matki? A teraz nie potrafił mu odpowiedzieć, zbyt przerażony swoimi myślami, bo choć nigdy nie stanął mu przez Blake’a, to jednak nie potrafił powstrzymać się przed myśleniem o atrakcyjności mężczyzny.
– Jesteś popierdolony… – wydusił w końcu, odwracając głowę i wbijając wzrok w widok za szybą. Czuł się dziwnie podenerwowany i na dodatek miał poczucie, że tę małą bitwę pomiędzy nimi przegrał. Był zbyt zaskoczony, by dostatecznie szybko odpowiedzieć, a jego własne myśli wcale nie pomagały.
Reszta podróży minęła im w całkowitej ciszy, ale tym razem nie przeszkadzała ona Blake’owi, który wciąż odczuwał satysfakcję ze swojego zwycięstwa. Był trochę zaskoczony, że Jacques nie odszczeknął mu się, jak to miał w zwyczaju, ale złożył to na karb zaskoczenia. Dzięki temu zadowolony uśmieszek nie znikł z jego twarzy jeszcze przed długi czas.

***

Lot do Kolorado był męczący, ale podróż wynajętym autem do zarezerwowanego domku okazała się katorgą. Nic więc dziwnego, że gdy dotarli na miejsce, Jacques odetchnął i z radością powitał wolność. Miał nadzieję, że gdy tylko znajdą się wewnątrz domku, każdy uda się w swoją stronę i nie będą musieli ze sobą rozmawiać. Jak to jednak bywało z narzeczonym jego matki, ten nigdy nie dawał o sobie zapominać.
– Może pomógłbyś mi, co?
Jacques spojrzał obojętnie na mężczyznę. Blake starał się wyciągnąć torby z bagażnika, ale wyraźnie nie mógł sobie poradzić, a chłopak nie chciał spędzić wieczności, czekając na swoje rzeczy. Podszedł więc do niego, ale zaraz tego pożałował, bo mężczyzna nagle wyciągnął walizki i wcisnął mu aż trzy, samemu zabierając jedynie podręczny bagaż oraz laptopa.
Szatyn zamrugał, nie mogąc uwierzyć, że dał się tak wrobić. Nie miał zamiaru nosić rzeczy Blake’a.
– Jeśli myślisz, że to zaniosę…
Mężczyzna wzruszył ramionami i wyciągnął klucze od domku, które kilka minut wcześniej dostał od przemiłego staruszka, od którego Kath wynajmowała budynek. Jacques był w nim kiedyś, gdy był jeszcze dzieckiem, ale nie miał z tego miejsca najlepszych wspomnień. Wtedy mieszkali jeszcze z ojcem, który na każdym kroku go oceniał i krytykował.
– Ja prowadziłem – stwierdził, jakby było to usprawiedliwieniem jego zachowania. – Poza tym jeśli nie chcesz spać na dworze, to radziłbym ci je przynieść. – Zamachał kluczykami i uśmiechając się kpiąco, wszedł do środka. Naprawdę nieźle się bawił, widząc oburzenie na twarzy chłopaka.
Jacques zacisnął zęby, czując, że kolejny raz przegrał. Nie chciał nosić rzeczy Blake’a, ale znał go już na tyle, by wiedzieć, że mężczyzna z pewnością się nie ugnie i nie wpuści go do środka, dopóki nie zobaczy swoich walizek. Klnąc pod nosem, zaczął mozolnie wnosić jeden bagaż za drugim i stawiać je przed drzwiami. W końcu, gdy wszystkie trzy znajdowały się w odpowiednim miejscu, a on oddychał znacznie szybciej, nacisnął klamkę i wszedł do środka. Przez chwilę nawet myślał, że drzwi okażą się zamknięte, ale najwyraźniej mężczyzna nie był aż takim chujem, za jakiego go uważał.
– Wniosłeś? – Usłyszał.
„A jednak jest takim chujem” – pomyślał Jacques, wchodząc do środka i ciągnąc za sobą trzy walizki, które na szczęście miały kółka. Nie zamierzał odpowiadać Blake’owi, bez słowa wchodząc do wnętrza domku, który był utrzymany w klasycznym stylu. Zbudowany z drewna i niepomalowany w środku wyglądał jak typowa, górska chatka i chłopakowi nawet by się to podobało, gdyby te niezbyt przyjemne wspomnienia z dawnych lat. Nie mógł uwierzyć, że jego matka zarezerwowała ten sam domek. Czy naprawdę już o niczym nie pamiętała?
Blake’a znalazł w pomieszczeniu, które pełniło funkcję salonu, choć daleko było mu do normalnego salonu w ich prawdziwym domu. Mężczyzna leżał na brązowej kanapie, z nogami przewieszonymi przez zagłówek i jednym ramieniem podłożonym pod głowę.
– I co? Poradziłeś sobie? – dopytał, znów uśmiechając się z zadowoleniem, a Jacques powstrzymał chęć uderzenia go w żołądek. Zignorował go i ciągnąc za sobą swoje walizki, ruszył do pokoju, który zajmował jako dzieciak. Dawno go tu nie było, ale doskonale pamiętał, że pomieszczenie z jednym, pojedynczym łóżkiem znajdowało się obok salonu. Wszedł do środka i poczuł się tak, jakby miał deja vu. Praktycznie wszystko było takie samo. Firanki w oknie były inne, a meble odmalowane, ale chłopak i tak czuł się, jakby cofnął się o kilka lat.
– Chcesz coś do jedzenia? – Aż podskoczył, słysząc Blake’a tuż za sobą. Odwrócił się i ujrzał go, opierającego się o futrynę. Był zaskoczony, że ten w ogóle zapytał, ale nie dostrzegł niczego złośliwego w jego spojrzeniu, więc spokojnie odpowiedział.
– Nie. Położę się.
– Ta, ja też. – Mężczyzna zawahał się, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, ale nie wiedział jak. Jacques uniósł jedną brew, patrząc na niego wyczekująco i… podejrzliwie. Nie potrafił się powstrzymać. – Wiesz, to będą długie dwa tygodnie… Chyba lepiej będzie, jak zakopiemy topór wojenny na ten czas i uspokoimy się. Postaraj się, dobra?
– Ja mam się postarać? – prychnął z niedowierzaniem. On był po prostu bezczelny.
Blake wywrócił oczami. Jacques znów przekręcał jego słowa.
– My się mamy postarać. Obaj. – Skrzywił się. – Nie jesteś pępkiem świata. – Z tymi słowami odwrócił się i wyszedł.
Nastolatek westchnął, już teraz czując, że będą to wyjątkowo długie dwa tygodnie. Nie miał pojęcia, jak wytrzyma w jednym domu z tym człowiekiem, nie starając się przynajmniej raz go ukatrupić. Już teraz mógł mieć pewność, że będzie to cholernie trudne zadanie.
Otworzył jedną ze swoich walizek i wyciągnął z niej ręcznik oraz czyste bokserki. Zamierzał wziąć prysznic, a następnie iść spać. Był wykończony lotem i jazdą samochodem, i naprawdę miał gdzieś to, że był środek dnia.
Wyszedł na korytarz, pamiętając, że łazienka znajdowała się naprzeciwko jego pokoju, ale od razu zaklął, gdy pociągnął klamkę, a ta ani drgnęła.
– Blake, wyłaź! Muszę wziąć pysznić!
Przez chwilę stał pod drzwiami, nasłuchując i czekając na odpowiedź, a po jakichś dwóch minutach usłyszał dźwięk wody odbijającej się od szkła. Kopnął ze złością w drzwi i od raz zaklął głośno, gdy jego duży palec u nogi zapulsował ostrym bólem po spotkaniu z twardym drewnem. Utykając i złorzecząc pod nosem, wrócił do swojego pokoju i trzasnął drzwiami. Mógł iść spać bez prysznica.

***

Blake uśmiechnął się pod nosem, namydlając swoje ciało. Złość Jacques’a sprawiała mu niezwykłą przyjemność. Musiał jednak przyznać, że sam był wykończony podróżą, więc szybko skończył mycie i wyszedł spod prysznica. Chatka, która z zewnątrz wyglądała niepozornie, w środku okazała się naprawdę dobrze wyposażona. Większość rzeczy wyglądała na nowe i zadbane. Z zaskoczeniem stwierdził, że nawet mu się tu podobało.
Zawinął ręcznik wokół swoich bioder i opuścił łazienkę. W domku panowała cisza, ale nie był pewien, czy dzieciak zasnął, czy może się obraził. Po namyśle stwierdził, że go to nie obchodzi i poszedł zwiedzać inne pomieszczenia. Nie było ich zbyt wiele, bo jedynie ciasna, niezbyt wygodna kuchnia, do której przechodziło się z salonu i jego pokój z dwuosobowym łóżkiem, który znajdował się po prawej stronie od wejścia, obok łazienki.
Wyciągnął bokserki z walizki i założył je na tyłek, jednocześnie rozglądając się po pokoju. Nie był zbyt duży, ale miał łóżko i sporej wielkości szafę, która została ustawiona w kącie pomieszczenia. Blake po zastanowieniu stwierdził,  że powinien się wypakować, skoro zamierzają spędzić tu całe dwa tygodnie, ale oczywiście nie zamierzał się spieszyć. Najpierw chciał spać.
Położył się na łóżku, z zadowoleniem odkrywając, że było przyjemnie miękkie. Pościel pachniała świeżością i proszkiem do prania, a on wsunął się pod nią, przykrywając się po sam czubek głowy. Wystarczyło kilka minut, by w pokoju dało się słyszeć ciche pochrapywanie.

***

Jacques’a obudziły promienie słoneczne. Zmarszczył brwi i wyciągnął dłoń w poszukiwaniu telefonu. Mgliście pamiętał, że zanim poszedł się odświeżyć, zostawił go na niewielkiej szafce, która stała obok łóżka. Gdy okazało się, że Blake zajmuje łazienkę, wrócił, rzucił rzeczy na walizki i od razu położył się na łóżku, nawet nie ściągając z siebie koszulki. Tak też zasnął i teraz skrzywił się, gdy poczuł, jak materiał klei się od potu. Telefon znalazł na szafce. Aż otworzył szerzej oczy, gdy dostrzegł godzinę. Było wpół do siódmej. Nie mógł uwierzyć, że przespał tyle godzin.
Jęknął cicho i przekręcił się na plecy. Był wypoczęty, ale nie chciało mu się wstawać. Musiał jednak się wysikać i wziąć prysznic, a następnie poszukać jakiegoś jedzenia, bo jego żołądek domagał się wypełnienia. W końcu podniósł się, omal się przy tym nie wywracając, bo jego nogi zaplątały się w kołdrę, a następnie zabrał rzeczy, które przygotował dzień wcześniej i powędrował do łazienki. Nigdzie nie słyszał Blake’a, ale ten mógł jeszcze spać. Było w końcu wcześnie.
Doprowadzenie się do względnego porządku zajęło mu piętnaście minut. Wyszedł z łazienki i w samych bokserkach powędrował do kuchni. Otworzył lodówkę z nadzieją, że może jednak znajdzie w niej cokolwiek, ale oczywiście była pusta. Jedzenie, które zabrali ze sobą, już dawno się skończyło, a żaden z nich nie pomyślał o zrobieniu zakupów przed przyjazdem do domku. Zaklął i podrapał się po głowie. Minęło ponad piętnaście godzin, od kiedy miał coś w ustach, a jego brzuch już bolał z głodu. Nie pamiętał jednak, czy w pobliżu znajduje się jakiś sklep, a nie miał siły na bezsensowne poszukiwania. W końcu postanowił obudzić Blake’a i poprosić go, by pojechał szukać sklepu. Mógł się przynajmniej na coś przydać…
Drzwi od pokoju nie były zamknięte, więc pchnął je i z zaskoczeniem stwierdził, że w środku nie było nikogo. Łóżko było zaścielone, walizka stała w kącie, a torba z laptopem znajdowała się na szafce nocnej (znacznie większej od tej, która stała w jego pokoju, jak szybko zauważył). Zmarszczył brwi i opuścił pokój. Blake’a na pewno nie było w chatce, to oczywiste. Może pojechał po jakieś zakupy? Otworzył drzwi wejściowe i wyszedł na werandę, choć wcale nie było takiej potrzeby, bo samochód dostrzegł od razu po otwarciu drzwi.  Nic już z tego nie rozumiał.
Pomimo wczesnej godziny, słońce świeciło zaskakująco mocno i Jacques’owi, który stał na werandzie w samych bokserkach, nie było wcale chłodno. Wręcz przeciwnie – było mu wyjątkowo przyjemnie, gdy słońce ogrzewało jego wilgotną po prysznicu skórę.
Był w trakcie przeciągania się, gdy z prawej strony dostrzegł zbliżającą się sylwetkę. Blake miał na sobie szorty i szarą koszulkę, na której widniały plamy potu. Do tego słuchawki w uszach i buty do biegania. Gdy znalazł się na podjeździe, nie zaszczycił Jacques’a nawet jednym spojrzeniem, od razu przechodząc do rozciągania mięśni. Chłopak starał się odwrócić wzrok, ale nie mógł nie przyznać, że ciało mężczyzny robiło na nim wrażenie. Tak samo jak jego codzienne bieganie, bo on jakoś nigdy nie potrafił zmotywować się do takiego wysiłku.
– Nie ma jedzenia – zakomunikował, gdy Blake skończył ćwiczenia i zbliżył się do werandy.
– Zauważyłem. – Uśmiechnął się krzywo. – Po drodze jest sklep. Możemy jechać po jakieś zakupy, jak tylko wezmę prysznic.
– W porządku.
Mężczyzna wyminął go, ale po chwili odwrócił się i posłał mu badawcze spojrzenie.
– Ale najpierw możemy poszukać jakiejś knajpki i tam zjeść śniadanie, jeśli jesteś bardzo głodny.
– Um… – Jacques zamrugał, nie spodziewając się takiej propozycji i tego, że Blake będzie po prostu… miły. To było bardzo niepodobne do niego. Zmrużył oczy, posyłając mu podejrzliwe spojrzenie. – Chętnie. Tylko się ubiorę.
Mężczyzna kiwnął głową i wszedł do chatki.
– Za dziesięć minut przy samochodzie – krzyknął jeszcze, nim do uszu chłopaka dotarł dźwięk zatrzaskiwanych drzwi, zapewne od łazienki. Nagłe, ugodowe usposobienie Blake’a wydawało mu się podejrzane, choć może ten po prostu starał się tak, jak mówił dzień wcześniej? W tym wypadku Jacques też postanowił częściej gryźć się w język i ograniczyć zjadliwości. Może wtedy te dwa tygodnie miną znacznie szybciej?